Opowieść z Kazachstanu

Fragmenty wspomnień Zofii Pełkowej, matki Danuty Maciejewskiej – członka poznańskiego Oddziału TML i KPW, opublikowanych w książce Teofila Mikulskiego „Fotografia zbiorowa Polaków deportowanych do okręgu pawłodarskiego”, wydanej przez Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego w 1995 r.

SYBERYJSKIE ZESŁANIE
Zofia Pełkowa

„…Przyszli o 12 w nocy 13 kwietnia 1940 r. Zbudził nas łomot w drzwi, walili kolbami. Zerwałam się, przerażona otwieram. Stoi dwu drabów, reszta z tyłu, twarze bandytów, nie z Chołojowa. Jest z nimi znajomy, sprzedawca ze sklepu spożywczego, nauczyciel-emeryt, Ukrainiec. Często tam kupowałam, znał mnie, mówi: „Niech się pani zbiera, musicie jechać”. Zbudziłam dzieci, kazałam im się myć i ubierać. Najmłodszą sama ubrałam. Pościel spakowałam do sienników, a kuferka nie pozwolili zabrać, bo za duży, nie zmieści się. Najlepsze rzeczy zostały w tym kufrze. Miałam jeszcze jeden, mniejszy, mąż z nim wędrował do szkoły jako dziecko. Spakowałam jakieś najpotrzebniejsze rzeczy, a właściwie co w rękę wpadło. Trochę wzięłam naczyń, ale wszystko oglądali, co zabieramy…
Załadowali nas na furę… Było już rano. Po drodze stali znajomi ludzie. Kobiety płakały, niektóre podawały jeszcze coś na drogę do jedzenia dla dzieci. Patrząc na te wszystkie płaczące kobiety, znajome z Koła Gospodyń, mówiłam: „Ja tu wrócę!”…
Nikt nie powiedział, że to jest karne przeniesienie, że jesteśmy wywłaszczeni, skazani. Przeciwnie, mówiono: Jedziesz do męża. Dzieci były bardzo przejęte, wielokrotnie obracały się, przypatrywały sprzętowi i domowi, jakby chciały zachować go w pamięci. Najbardziej Danusia, Powtarzała przy tym: „Ja to muszę zapamiętać”. Jeszcze z najodleglejszego punktu   patrzyły na dom, aż zniknął za horyzontem…
Na dworcu w Radziechowie, na bocznym torze, stał długi szereg wagonów towarowych. Zwożono ludzi z całego powiatu. Każdy wagon miał po dwu stronach specjalnie zrobione półki, zwane przez naszych dozorców narami. Do każdego wagonu pakowano po 40 osób, kobiet, dzieci, starców, młodych chłopców. Mężczyzn w sile wieku nie było. W wagonie każdy miał swoje miejsce na pryczy, a pod nią składali ludzie swój skromny dobytek. Obok nas na półce leżała kobieta, kilka dni po porodzie, z malutkim niemowlakiem i dwójką starszych dzieci.
Wagony były zadrutowane i plombowane. Jechali z nami uzbrojeni strażnicy. Z jedzeniem było na razie nieźle, każdy coś miał na drogę z domu. Codziennie wypuszczano jedną osobę z dwoma wiadrami po wodę i zupę na 40 osób. Mało było picia, a o myciu się cały czas mowy nie było. W takim stanie też jechało przez miesiąc nie myte niemowlę. Matka darła jakieś szmaty, jakie tylko mogła, wycierała dziecko, a szmaty wyrzucała. Dziecko umarło po miesiącu pobytu w Kazachstanie…
Najgorsza sprawa była z ubikacją. W ogóle nie było czegoś podobnego w wagonie. Znaleźli ludzie najsłabszą deskę w podłodze i wydarli dziurę. Gdy jeden tam szedł, inny trzymał koc, bo jechali przecież ludzie różnej płci i wieku.
Zwieziono nas na plac targowy, który o tej porze był pusty. Tam, bez dachu nad głową, na ziemi, siedziałyśmy dwie noce. Tubylcy świętowali l Maja, a nasze dzieci trzęsły się z zimna, bo noce o tej porze roku są tam jeszcze zimne. Nikt się nami nie interesował. Dopiero 2 maja zaczęły podjeżdżać ciężarówki i rozwozić ludzi w step. Nas zawieziono do odległej o 100 km wsi Kantorka … Wyrzucono nas na placu we wsi. Samochody odjechały, a nas zostawiono – róbcie, co chcecie. Trzeba było szukać dachu nad głową. Kto nas weźmie?
Jedzenia było bardzo mało. Chleba dostawało się pół kilograma na pracującego i 200 g na dziecko. Chleb był tak ciężki, że były to małe kawałeczki. Na stepie rosła półdzika roślina jadalna przypominająca cebulę. Zrobiłam Dobruni woreczek ze sznureczkiem na szyję lub na ramię jako plecaczek i z tym szła na step zbierać tę cebulę. Dalszym zajęciem Dobruni było umycie tej cebuli, pokrojenie i gotowanie w czugunie. Danusia latem poszła do brygady na sianokosy. Ponieważ była jeszcze mała, nie miała siły do innej pracy. Posadzili ją na grabie konne, do których zaprzężony był wielbłąd. Grabiła suszące się siano. Była to dla niej ciężka praca, bo musiała ręcznie podnosić grabie. Bardzo skarżyła się na bolące ręce i plecy. Mówiła, że te grabie chyba jej powyrywają ręce. Pracowała jednak, bo dostawała trochę więcej jedzenia. Nawet jako dziecko, i to przepracowane, nie wszystko zjadała. Cieszyła się bardzo, gdy mogła nam odstąpić trochę mleka, zupy czy chleba. Szłyśmy wówczas z Dobrunią i w banieczce coś przynosiłyśmy do domu, bo Danusia nocowała w brygadzie.
Z wodą było bardzo ciężko. Trzeba było po nią iść do rzeki albo do studni, jeżeli nie była zamarznięta. Studnie nie były ocembrowane. Była to po prostu dziura w ziemi, dlatego bałam się posyłać dzieci po wodę. Chodziłam więc sama lub z dziewczynkami, gdy potrzeba było więcej wody.
Zima tam, w Kazachstanie, trwa długo. Drogi są zasypane. Podczas burz mąki lub należnego chleba nie dowożą i nie wydają. Z miejscowego magazynu nie można było wziąć zboża. Zaczęłyśmy głodować.
Powiedziano mi, że gdzieś w stepie na polu zostały ziemniaki. Wzięłam sanki, pojechałam na pole, ale jak w tych warunkach znaleźć coś pod grubą warstwą śniegu? Zapadałam się po kolana. Doszłam do jakichś zabudowań. Od tyłu nie było wejścia ani okien. Zobaczyłam, że na śniegu leży coś ciemnego. Podeszłam – a to dwa zamarznięte barany. Nie zastanawiałam się, położyłam jednego na sanki, przywiązałam sznurkiem i pędem do domu. Zanim doszłam, zrobił się wieczór, a moje dziewczynki cały dzień były głodne. Wychuchały sobie w okienku dziurkę w lodzie i krzyczą – słyszę już z daleka: „Mama idzie i coś wiezie, będziemy jadły!”
W Pawłodarze była polska szkoła, więc zapisałam do niej Dobrochnę. Danusia nie chciała iść do szkoły, bo musiała pracować. Nowy dyrektor „Pieduczyliszcza” zainteresował się tym. Jak to, taka dziewczynka do szkoły nie uczęszcza? Gdy dowiedział się o przyczynie, tak zorganizował jej pracę, iż nazywało się, że Danka pracuje a naprawdę chodziła do szkoły.
Już w Pawłodarze dowiedziałam się, że w przytułku dla starców mieszka pani Januszowa, wywieziona wraz z nami z Chołojowa. Odwiedziłam ją. Był to barak zastawiony pryczami, zgodnie z nazwą „przytułek”. Pani Januszowa była bardzo wyczerpana, widać było na niej cierpienie, była bardzo biedną starszą kobietą. Nic nie zostało w niej z dawnej osoby. Czułam, że widzimy się po raz ostatni. Nie wiedziałam co mówić, jak ją pocieszyć. Jej mąż, podobnie jak mój, także się nie odnalazł. Wkrótce pani Januszowa zmarła.
Zbliżał się dzień 7 listopada – rocznica rewolucji. Od czasu zniesienia oblężenia Leningradu przez wojska niemieckie, dyrektorowi szkoły przydzielono do pomocy komendantkę, która zajmowała się sprawami administracyjnymi. Na rocznicę rewolucji poleciła mi przystroić świetlicę. Przyniosłam świerkowych gałęzi, udekorowałam nimi portrety, trochę gałęzi rozwiesiłam na ścianach, umyłam podłogę i poszłam po komendantkę, aby oceniła pracę. Wpadła w zachwyt: Sonia, kak ty eto choroszo zdiełała! Dyrektor – Rosjanin, w przeciwieństwie do swego poprzednika Kazacha – często rozmawiał ze mną, pytał jak jest w szkołach w Polsce.
Po akademii rocznicowej był wieczorek taneczny. Danka stała za drzwiami. Przyszła do mnie z płaczem pytając, czy kiedyś w życiu będzie miała takie pantofelki, żeby mogła w nich tańczyć? Młodzież w internacie często wieczorami grała i śpiewała. Byli weseli, chociaż na pewno głodni. Nam natomiast dni wlokły się straszliwie i ciężko było przeżyć każdy dzień. Ten ostatni okres w Kazachstanie oceniam jako najlepszy. Danusia twierdzi, że był najgorszy i gdyby trwał dłużej, to chyba by nie przeżyła…
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Oszczędzałyśmy trochę, aby na Wigilię móc zrobić barszcz i pierogi. Świąt kościelnych w Kazachstanie nie obchodzono, dzieci miały w szkole naukę. Święta prawosławne i greckokatolickie wypadają zresztą dwa tygodnie po naszych. Nikt tam jednak o świętach nie wspominał, choć może po cichu coś urządzał…
Pewnego dnia idę przez miasto i widzę, że nieznani Polacy padają sobie w objęcia. Co się stało? Jedziemy do Polski – odpowiadają. Ruscy zaczynają się martwić, kto będzie pracować Nasz dyrektor też się martwił, bo pracowały u niego cztery Polki. Komendantka poprosiła mnie na koniec, abym wyczyściła szkolny ustęp, obiecując za to 50 rubli. Co było robić? Wzięłam siekierę i pół dnia rąbałam, bo to była latryna, bez kanalizacji. Dostałam te 50 rubli, ale już nie pamiętam co za nie kupiłam…
Pozostawiłam w Pawłodarze łóżko i wanienkę, do kuferka zabrałam garnki, miski i resztę naczyń, które mi jeszcze pozostały. Z ubrania miałyśmy już tylko to, co na sobie. Rosyjskie sprzątaczki mówiły do mnie: Sonia, zostań tu. Tam u was będzie teraz to samo co tutaj!
…Wyjechaliśmy z Pawłodaru 19 lutego 1946 r., po sześciu latach zsyłki, w otwartych wagonach, na drogę dostaliśmy trochę chleba, ale tego nie mogło starczyć na całą drogę. Nie mieliśmy pojęcia, jak długo będzie trwała nasza podróż. Przed odjazdem dostaliśmy po 3 m materiału, bardzo lichutkiego… Z tego materiału nic nie uszyłam, zabrałam go po prostu ze sobą…
Jechaliśmy już trzy dni bez żadnego jedzenia. Widziałam, że niektórzy jeszcze coś sprzedawali na stacjach. Postoje były w nieprzewidzianych miejscach a odjazdy bez żadnego uprzedzenia. Jednym słowem była to jazda poza wszystkimi planami, po zniszczonych torach, niekiedy cofaliśmy się z już przejechanego odcinka. Dojechaliśmy do Orła. Pociąg stanął, jak zawsze nie wiadomo, na jak długo. Danka zaryzykowała i wyskoczyła na rynek z materiałem, jaki nam przydzielono na drogę. Do rynku było najmniej kilometr drogi w jedną stronę. W obie strony biegła. Wpadła na rynek, kogoś uprosiła żeby od niej odkupił ten materiał. Dostała za niego duży bochen białego pszennego chleba. Do tego chleba baba na rynku dodała jej jeszcze litr białej suchej fasoli. Całą powrotną drogę Danka pędziła wpatrzona w stojący w oddali pociąg z niemym pytaniem – ruszy, czy nie ruszy? Zdążyła! Wpadła wpółżywa, mokra jak mysz. Zaraz na piecyku postawiłam garnek i zaczęłam gotować fasolę. Jeszcze nie w pełni ugotowaną dzieci wyciągnęły i zjadły. O tej fasoli i chlebie dojechałyśmy do Polski.  A Dobrochna w czasie drogi pytała mnie: Mamo, jak dojedziemy do Polski to ugotujesz cały „czugun” jedzenia? Na szczęście nigdy już tego nie trzeba było robić.
Wagony, jak wspomniałam, były otwarte, pociąg ruszał niespodzianie, więc nie obyło się bez denerwujących przygód. Kiedyś Dobrochna stała blisko drzwi, pociąg szarpnął, ruszył i dziecko wypadło. Danka bez namysłu dała susa za nią, wrzuciła z powrotem do wagonu jak worek i jeszcze sama zdążyła wskoczyć.
Ciężka była ta droga przez zrujnowany kraj i trwała nieskończenie długo. Jedynie jadąc przez Ural podziwialiśmy piękne widoki, drogi biegnące serpentynami, tory kolejowe zawieszone nad przepaściami, a na nich wijący się wąż wagonów. Niezapomniany widok!
Byliśmy tacy szczęśliwi, że wracamy do Polski. Wszyscy powtarzali, że gdy przekroczymy granicę, to będziemy całowali polską ziemię. Przyrzekaliśmy sobie, że już nigdy i nigdzie z Polski nie wyjedziemy!
Dojechaliśmy do Brześcia n. Bugiem. Na stacji było dużo ludzi. Do nas podszedł jakiś Polak i podając trzy pieczone ziemniaki powiedział: Wy jedziecie do Polski,
a my w tej nędzy zostajemy…
W czasie przeładowywania nas na inne tory i do innych wagonów, Danka pobiegła z koleżankami i kolegami zwiedzać Brześć. Odnalazła jakiś kościół, a w nim wielu Polaków.
Wyjechaliśmy z Brześcia nocą i nie wiedzieliśmy, kiedy minęliśmy granicę, Dojechaliśmy do jakiegoś miasta. Pociąg zatrzymał się w morzu gruzów – nikt nie wiedział, gdzie. Byliśmy przerażeni, szczególnie, że nikt z nas nie widział działań wojennych, nikt nie widział ani jednego samolotu, nie słyszał ani jednego wystrzału, ani jednej spadającej bomby. Obok torów szli jacyś robotnicy. Zapytaliśmy, co to za miasto. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że to Warszawa. Myślałam, że żartują z nas, ale inni mówili to samo. Nie mogliśmy uwierzyć. Pociąg stał między zwałami gruzu dość długo. Niektórzy wysiedli i krzyczeli, że są głodni. Przyszli jacyś panowie z koszami pełnymi chleba, pokrojonymi na ćwierćkilogramowe kawałki. Każdy dostał kawałek. Dzieci jak chwyciły ten chleb, to dwoma rękoma trzymały tak długo przy buziach, aż go zjadły.
Dowieziono nas do Kutna. Ktoś wysiadł i zobaczył pociąg z napisem „Berlin”. Zaczęliśmy się przesiadać. Ja też wysiadłam, ale pociąg ruszył. Zaczęłam biec, już chwyciłam się pociągu, ale jakoś obsunęłam się i tak zostałam na peronie leżąc. Z otwartego wagonu dzieci wychylone krzyczały, że mnie „zabiło”, ale wstałam i dzieci zobaczyły, że żyję. Na peronie ze mną zostało jeszcze kilka osób. Zobaczyli to kolejarze i po chwili usłyszeliśmy przez megafon, że wszyscy wracający ze Związku Radzieckiego, którzy nie zdążyli na tamten pociąg, mogą bez biletu wsiąść do najbliższego pociągu zdążającego do Poznania. Tamten pociąg zatrzymał się dopiero w Poznaniu. Wsiedliśmy za chwilę do osobowego, który zatrzymywał się na każdej stacji, więc do Poznania dojechaliśmy późnym wieczorem. Zapytałam, gdzie są ci, którzy przyjechali z Rosji. Odpowiedziano mi, że na szóstym peronie. I rzeczywiście: na szóstym peronie na naszym pamiątkowym kuferku siedziała Danka i prawie płakała, tak zmarzła. Zapytałam, gdzie Dobrunia, a ona, że kolejarze wszystkie dzieci zabrali do swego hotelu na nocleg i tylko ona została.
Przesiedziałyśmy całą noc, a była ona zimna, marcowa. Rano kolejarze przywieźli nam jakąś zupę ze swojej stołówki, dostaliśmy też jakiś chleb. Od tego dnia już ani razu nie byłyśmy głodne!”

Dodaj komentarz